Jeśli chodzi o tłumaczenia, to Wysocki ma w Polsce pecha, szczególnie widocznego wobec szczęścia Okudżawy, czy Cohena.
Wszystkie pieśni Okudżawy, z naprawdę nielicznymi wyjątkami, mają w Polsce jakieś jedno, najbardziej popularne i powszechnie akceptowane tłumaczenie.
Modlitwę śpiewamy w tłumaczeniu Andrzeja Mandaliana, Trzy miłości - Wojciecha Młynarskiego, a Piosenkę o piechocie - Witolda Dąbrowskiego itd.
I tak jest naprawdę dobrze, mimo, że ten i ów może mieć do tego, albo tamtego tłumaczenia jakieś zastrzeżenia. Przyjeżdżamy do jakiegoś nowego miasta, spotykamy się z zupełnie obcymi ludźmi, ot, przypadkiem, w górach i możemy razem zaśpiewać:
”A przecież mi żal, że tu w drzwiach nie pojawi się Puszkin...”
I jest cudnie. Pieśń nas grzeje i kołysze.
Notabene, już wkrótce będziecie mogli sprawdzić swoją znajomość „Najpiękniejszych ballad o miłości”, podczas naszego koncertu w Kamiennym Kasztelu, w Parku Sląskim, w Chorzowie.
Zapraszamy!
* * *
Sądzę, że zastrzeżenia, niedosyt, uwagi do tłumaczeń są naprawdę rzeczą nie tylko normalną, ale wręcz OCZYWISTĄ, zwłaszcza w przypadku poezji, pieśni.
Jeśli mam treść podaną przez autora wtłoczyć w ramy rytmu i skojarzeń obowiązujących w moim języku, to nie mogę tłumaczyć wiernie, słowo w słowo, tylko muszę szukać innych słów na wyrażenie tej samej myśli, a czasem i innych obrazów na wyrażenie tej samej emocji, jeśli czuję, że emocje są w danym momencie najważniejsze!
Zatem tłumacz odchodzi od oryginału, co może się nie podobać.
Ludzie najpierw krytykują, a potem... sami próbują tłumaczyć. Teoretycznie każdy, kto odrobinę liznął znajomości jakiegoś języka obcego, mógłby przygotować swoje własne tłumaczenie dowolnej pieśni.
I co? - I mielibyśmy tysiące tłumaczeń takiej Modlitwy, na przykład.
Zniknęłaby możliwość wspólnego zaśpiewania tej pieśni, każdy znałby inną wersję, każdy mówiłby swoim językiem. To brzmi doprawdy makabrycznie.
Nie macie pojęcia jak usilnie namawiał mnie do przetłumaczenia „Piosenki o piechocie” mój gdański przyjaciel, Żenia Łatyszew. Jemu się wersja Dąbrowskiego wybitnie nie podobała. Ale się uparłem, żeby nie robić zamieszania, nie mieszać miłosnikom Bułata w głowach.
Wierzcie mi, po koncertach spotykałem naprawdę wielu mądrali, albo i geniuszy, którzy mi pokazywali własne tłumaczenia tej, czy tamtej pieśni, i prosili o potwierdzenie, że przecież ich tłumaczenie jest lepsze, ciekawsze, albo bardziej wierne. Czasem było, częściej nie. Ale nawet, jeśli było naprawdę dobre, to wprowadzanie nowej wersji jest niszczeniem popularności starszej, a przez to niszczeniem popularności danej pieśni i samego autora.
Ja sam starałem się nie niszczyć, nie burzyć pracy tych, którzy śpiewali przede mną pieśni Okudżawy, Wysockiego, czy Cohena. Tych songów, które istniały w powszechnym obiegu przede mną nie próbowałem nawet tłumaczyć. Naprawdę brałem na warsztat tylko te, których przede mną nie przetłumaczono, z jednym chyba wyjątkiem. „Konie narowiste” w tłumaczeniu Józefa Waczkówa skreśliłem na wejściu, żeby nie krzyczeć histerycznie: „Rany boskie, wolniej konie”.
Ale inni, nieco młodsi ode mnie, takiej pokory nie wykazali. Zwłaszcza co do Wysockiego.
Od wiosny 1987 śpiewałem te pieśni w gdańskim Teatrze Wybrzeże, zatem już wtedy miałem przygotowane swoje wersje ponad 20 pieśni Wysockiego, w tym „Pożegnanie z górami”, „Obława”, czy „Konie narowiste”. Ale redaktorzy zbiorów tłumaczeń i składanek płytowych, które wkrótce „obrodziły” uznali, że każdy z nich, z osobna, może dokonać wyboru wg własnego widzimi się. I zrobił się bałagan.
Mieli wprawdzie zbójeckie prawo, jeśli tylko otrzymali zgodę od kogoś, kto reprezentuje właścicieli praw autorskich, czyli spadkobierców Włodzimierza Wysockiego. Ale czasy były gorące, upadek komunizmu, pieriestrojka, głasnost, wszystko stało się dozwolone,
W efekcie nie ma jednej, popularnej wersji wielu pieśni Wołodii. A już np. takiej „Pieśni o przyjacielu”, albo „Piosenki lirycznej” możecie posłuchać na youtube.pl chyba w siedmiu wersjach.
Byłem bodaj dwa lata temu na festiwalu pieśni Wysockiego, organizowanym przez Jewżena Malinowskiego w Warszawie, w RONiK. Nie macie pojęcia jakie to przykre, kiedy w koncercie bierze udział 4-5 wykonawców śpiewających po polsku jedną i tę samą pieśń, tylko... nie tę samą, bo zupełnie inną.
A gdyby chcieli razem zaśpiewać, na finał?
Pół biedy, jeśli ktoś słucha samotnie, w domu, ściągając kolejne wersje z internetu, to ten zabieg może być ciekawy dla lingwistów. Ale jak przychodzi wspólnie zaśpiewać w górach, na szlaku, na łajbie, czy na koncercie, to nagle czujemy, że coś tu nie gra. Tak nie powinno być.
Uprawiamy gatunek zwany piosenką folkową, tzn. śpiewaną powszechnie, przez współczesnych, zwykłych ludzi (ang. folk, niem. das Volk), w danym środowisku. Cały urok tych pieśni polega na tym, że spotykamy się na szlaku i możemy wspólnie zaśpiewać „Sielankę o domu”, „A w górach nie ma już nikogo”, czy „Modlitwę o wschodzie słońca”. I zaraz jest cudnie, zgodnie, rodzi się wspólnota.
A gdyby było sześć różnych wersji "Sielanki o domu"?
W efekcie, możemy zaśpiewać wspólnie wiele pieśni Okudżawy, albo Cohena (w tłumaczeniu Maćka Zembatego), ale... nie możemy wspólnie zaśpiewać najpopularniejszych pieśni Włodzimierza Wysockiego.
Taki pech!
Paweł Orkisz
Kraków, 2 lutego 2016
foto: archiwum PO
Poprzedni artykuł
rok 2016, rok 2015, rok 2014, rok 2013,
rok 2012, rok 2011, rok 2010, rok 2009