Dużo ostatnio dzieje się wokół mnie, ale piszę o tym niewiele, albo wcale, głównie ze względów osobistych. Skoro w moim życiu zawierucha, to nie chcę, żeby jej podmuchy wpadały do waszych serc i je mroziły. Bo serce mam zmrożone i to z kilku powodów.
Napiszę dziś o jednym: braku zapotrzebowania na kulturę, czyli na takich jak Orkisz i orkiszopodobnych. Na pieśni w ogóle.
W poprzednim felietonie pisałem o mojej radości z zaproszenia do Wrocławia na III Festiwal "Pieśniarze Niepokorni". Koncert udał się znakomicie i byłoby jeszcze piękniej, gdyby frekwencja była lepsza. Podobnie jak na wcześniejszym koncercie, i jeszcze wcześniejszym, i jeszcze wcześniejszym...
Nie chcę Was przerażać, więc nie napiszę ilu ludzi przyszło we Wrocławiu na koncert Garczarka, ciut lepiej było na spotkaniu z Kleyffem, ja wobec tego też nie powinienem się skarżyć... A jednak.
Ludzie współcześni nie potrzebują pieśni. Nie potrzebują poezji, metafory, zagadki. Nie potrzebują piękna. Jeśli go potrzebują, to każdy go sobie doskonale potrafi stworzyć: fotki, nagrania, filmy, nawet seks w internecie. I ma własne piękno. Wszystko na wyciągnięcie ręki. Wystarczająco zagadkowy i wieloznaczny jest teraz świat, bez granic, bez ograniczeń miejsca. Przecież prawie każdy może być dzisiaj tu, a jutro w dowolnym miejscu na Ziemi.
Ulokowaliśmy się gdzieś na pograniczu virtual i real, na pograniczu playstation, gier i własnej kuchni z lodówką i kanapkami. Jeśli odpalamy telewizor, to żeby się pośmiać z Kiepskimi, albo z kabaretami. Jeśli wychodzimy z domu, to żeby napić się piwa i poszaleć. Czasem złączy nas jakiś mecz reprezentacji narodowej, albo jakaś sprawa, ale naprawdę na krótko. Rozrywka, tak, najbardziej szalona. Kultura? - Może ci bardziej wrażliwi, gdzieś w kącie...
Ludzie teraz nie szanują cudzych wartości, bo wszystko wiedzą, a w rezie czego mają wujka Gugla. Niepotrzebny im kościół, rodzice, autorytety. Wszystko zhejtują, obśmieją, oplują. Bo mają prawo, prawo anonimowego kaduka. Nauczyciel? Kolega? Lewandowski? Justyna kowalczyk? Adam Małysz? Posadzą klocka pod każdym adresem i zawsze podzieleni na dwa obozy będą się nawalać...
Jak w tej sytuacji mają czuć się twórcy kultury?
Ludziom kultura niepotrzebna. Po prostu niepotrzebna. Nie kupują biletów, nie przychodzą. Generalizuję wiem... Potrzebna jest rozrywka, owszem. I czasem potrzebny jest szpan. Pójść do opery, filharmonii, ale nie z miłości, tylko ze snobizmu. Pójść na Pendereckiego, na Gwiazdę.
Z Krakowa niedaleko do Zakopanego, a tam mnóstwo ludzi. Pomyślałem: tam by można zorganizować jakieś działania kulturalne... Nic bardziej błędnego. Ale np. powstał tam Festiwal Jagnięciny. Pewnie chwyciłby Pochód Zbójników, Koncerty Oscypkowe i Szeptanki-Wywijanki "Co ma gaździna pod kieckom, bluzeckom".
Boję się, że w tej mojej zawierusze gubię sensy i prawidłowe widzenie wielu spraw. Poprawcie mnie, jeśli nie zgadzacie się z powyższymi tezami. Szczerze mówiąc, chciałbym się mylić...
Na razie jestem z lekka zagubiony; żyję w poczuciu wyobcowania ze współczesnego świata, jakby w świadomości odstawienia na boczny tor przez... Ale przez kogo? Przez życie? Resztę ludzi? Czasem nawet najbliższych?
Kiedy nie chodzi mi wcale o sprawy osobiste. Raczej zawodowe, społeczne, grupowe...
Czy tylko ja tak mam, czy wszyscy po przekroczeniu np. 60-tki tak mają? Bo jeśli to zwyczajne, starcze stetryczenie, to jeszcze jest nadzieja. Wyjdę do ludzi..., kupie se kapelusz i bede sie kłaniał.
Kiedyś miałem poczucie bycia i działania w głównym nurcie wydarzeń społecznych:
- współtworzyłem kulturę studencką, redagowałem śpiewniki, uczestniczyłem w popularnych festiwalach i przeglądach pieśni, którymi tętniło życie wokół
- potem wychowywaliśmy dzieci, martwili się o finanse rodziny, jeździli do pracy za granicę
- rozwalaliśmy komunę, walczyli o sprawiedliwość, budowali nową Polskę
- jeszcze potem, podczas pracy na rynku kapitałowym, wracałem do swoich dziennikarskich doświadczeń; współtworzyliśmy zręby nowego rynku kapitałowego.
Przez cały ten czas byłem jakoś w głównym nurcie, wśród innych ludzi, powiedzmy, że ani mniej, ani bardziej, ale w środku tego wszystkiego obok innych, mnie podobnych.
A teraz?
Przecież łapię się w nowych technologiach i bankowości internetowej, używam fb i mam swojego bloga, ale jakaś pustka wokół mnie. Już nie jestem w głównym nurcie... We Wrocławiu grałem w Sanatorium Kultury, a niedługo pewnie... zagram w Rezerwacie Pieśni, albo w Skansenie Metafor. No chyba, że wybiorę Festiwal Jagnięciny i Święto Żurku. Przebiorę się za drewnianą łyżkę i zacznę skrzypieć na ludową nutę!
Mnie tam wszystko jedno. Jesień była taka piękna tego roku...
Tak na marginesie: czuję, że ta muzyka, którą gramy w trójkę, z Piotrem Bzowskim i Zygmuntem Golonką, to... miejscami jakiś odlot. Z jednej strony lekkość, zabawa dźwiękami, z drugiej niebanalne teksty, no i chyba niezłe moje prowadzenie.
To się nazywa Sztuka, Artyzm. Powinno to się roznosić, powinno pączkować, powinno pachnieć i przyciągać.
Pewnie i pachnie, tylko, że gdzieś w Sanatorium, albo na uboczu, w rezerwatach, takich jak Villa Elise w Stroniu Śląskim.
Paweł Orkisz, 22 października 2015
foto: DL
Poprzedni artykuł
rok 2015, rok 2014, rok 2013, rok 2012,
rok 2011, rok 2010, rok 2009