Oglądałem wczoraj debatę prezydencką Baracka Obamy i Mitta Romney’a. Bardzo ciekawą.
Warto było nie spać do 4.30.
Tematem debaty była polityka zagraniczna USA. Szokiem był dla mnie fakt, że kandydaci poświęcili prawie 70 minut na dyskusję wokół spraw Bliskiego Wschodu, wojny z terroryzmem, wiosny arabskiej, Izraela, Iranu, Iraku, Afganistanu i Pakistanu. I nie powiedzieli nic ciekawego, same komunały.
Na dodatek Romney nie miał w tej sprawie nic nowego, odkrywczego do powiedzenia, zgadzał się zasadniczo z dotychczasową linią polityki USA. W odróżnieniu od bezbarwnego Romneya Obama był konkretny, pewny siebie i lepiej przygotowany, bo spokojnie punktował wcześniejsze wypowiedzi kontrkandydata, wykazując jego zmienność poglądów w ciągu ostatnich 10 lat.
Aż tak ważna jest dla USA polityka bliskowschodnia? Rozumiem, że to jest „dziś” polityki amerykańskiej i wdzięczny temat do podkreślania spolegliwości kandydatów wobec najbardziej wpływowego lobby w Stanach, czyli „kupowania” życzliwości środowisk żydowskich, ale żeby aż tak bardzo nie interesowała obydwu polityka względem Chin, Rosji, całej Ameryki Łacińskiej, czy Europy? O Europie – całej! - nawet nie wspomniano, a co dopiero Europie Środkowo-Wschodniej. Rosji poświęcono chyba tylko kilka zdań, a przyszłość świata rozgrywać się będzie przecież w trójkącie USA - Chiny – Rosja.
W samej końcówce debaty znalazło się miejsce na uwagi o kondycji gospodarki amerykańskiej, podsumowano wszystkie dotychczasowe sprawy, poruszane w całej kampanii prezydenckiej. Debata skończyła się apelami obydwu polityków o głosy wyborców.
W tej części Romney sprawił na mnie lepsze wrażenie, uwierzyłem mu, że ma wizję szybszego rozwoju gospodarczego i pomysły na rozwiązanie najbardziej palących problemów społecznych. Przeciwko Obamie świadczą głównie liczby: ogromny wzrost zadłużenia budżetu i kilkukrotny wzrost bezrobocie w USA w trakcie jego prezydentury.
Jeśli wierzyć Piotrowi Kraśce, który na zakończenie krótko skomentował całą debatę, że Amerykanów zapewne mniej interesować będą sprawy zagraniczne, a decydująca o oddaniu głosu na jednego z kandydatów będzie gospodarka i osobista pomyślność Amerykanów, to wybory 2012 powinien wygrać Romney, mimo, że w tej debacie cały czas wyglądał na nieco zagubionego. Natomiast na koniec zadał kilka celnych „ciosów” i z tej walki wyszedł „z twarzą”.
Słów kilka o tłumaczach, bo przecież – owszem, w innej dziedzinie – też zajmuję się tłumaczeniem. Charakterystyczna dla widza polskiego była nierównowaga poziomu translacji, bowiem każdego z kandydatów tłumaczył na żywo inny tłumacz. Słychać byłą ogromną różnicę w klasie i biegłości pracy obu panów. Tłumaczący Obamę mówił pięknie, swobodnie i ze swadą, a tłumacz Romneya zacinał się jąkał, szukał w głowie specjalistycznego słownictwa, a już zupełnie śmiesznie się zrobiło, kiedy próbował przetłumaczyć jakieś metafory z zaworami… Stąd dla widzów w Polsce Obama mógł się wydać dużo swobodniejszy i silniejszy niż Romney. Ciekawe, czy to tylko moje spostrzeżenie.
Widziałem dwóch ludzi ubiegających się o przywództwo w najpotężniejszym z krajów na tej ziemi. Różnica między nimi, a polskimi politykami, wcale nie była aż tak duża. Obama lepiej mówi, jest pewny siebie… Romney wydaje się wiedzieć czego chce, ale widoczne są też całe obszary jego niekompetencji. A wazelina, chwyty pod publiczkę i tania propaganda, która tak mnie raziła u obu, chyba wrosły już w sam kształt demokracji, w której przyszło nam żyć.
Kraków, 23 października 2012
foto: z internetu
Poprzednio pisałem:
rok 2016, rok 2015, rok 2014, rok 2013,
rok 2012, rok 2011, rok 2010, rok 2009