Przez równinę wędrowali,
w okna domów zaglądali,
oczy sobie wypatrzyli złotym snem.
Mieli sławę, mieli pieniądz,
mieli władzę, wszystko mieli...
Szczęścia tylko brakło królom trzem.
Ziemia niosła im wołanie,
więc pytali nieustannie:
gdzie to miejsce, gdzie ta woda, jak tam dojść?
Uśmiechali się do siebie,
ale serca były gniewne.
Kamień był kamieniem, kropla łzą.
Śnieg tak nęcił, klon tak złocił,
wiatr zawodził, deszcz się kłócił,
Hen, wysoko, biegło rżenie wolnych stad.
Sennie było i różowo,
i pachniało ludzką mową.
W rwący strumień się zamieniał grab.
Wędrowali przez równinę,
przez wyżyny, przez pustynię
i dotarli, i znaleźli... pusty żłób.
Nikt nie płakał, nikt się nie śmiał,
nikt nie śpiewał żadnych pieśni,
było bardzo cicho. Milczał Bóg.
Przystanęli nad urwiskiem,
w proch się rozsypało wszystko.
Biała Pani rozścieliła biały szal.
Przeszli po nim zamyśleni.
Klon tak złocił, grab zielenił...
W puste ręce chłodem dmuchał wiatr.
...
Taki śniłem sen na jawie,
dotykałem płaszczy prawie,
prawie czułem ich gorący, śpieszny szept:
„Spróbuj znaleźć, trzeba szukać!”
Obudziłem się u żłóbka...
Mirrą pachną brody królom trzem.
Mędrcy świata, monarchowie,
gdzie spiesznie dążycie?