- pamięci Wojtka Urbańskiego


I.
na rozstajach dróg wbijał drogowskazy
skalista twarda ziemia syzyfów
toczących po niej swe życie
we wszystkich możliwych kierunkach
oprócz właściwego
głuchym echem oddawała każde uderzenie

potem znikał na wiele dni
by przejść następną
nie dla siebie

tak kropla po kropli wyciekał nam z rąk

ponieważ nie wróci
przygotowałem tablicę z napisem "droga Wojtka"
i stoję z nią
na rozstajach


II.
stół
długi i sękaty
na stole suknia
ciągniemy o nią losy
sprzeczamy się

on
zza ciemnych okularów
rzuca mi koła ratunkowe

od tego czasu
popłynęliśmy razem
przez wiry młodości
bieszczadzkimi strumieniami pod prąd


III.
w prostej ścieżce Twojej cichej mądrości
zanurzam lekko stopy i szybko podążam
tam gdzie pokora równa się Miłość
lecz wiatr porywa moje myśli
i wraz z ciężkimi chmurami
gna w przeciwnym kierunku

nie dla tego którego już nie ma
nie dla nas którzy pamiętamy
lecz dla samego faktu zaistnienia
świętości prostej jak chleb
ze smalcem od matki
i cebulą kupioną za grosze
gdy kartki na życie oddane potrzebującym

przede wszystkim zaś dla tych
którym tak trudno utrzymać się
na stromej ścieżce codzienności

IV.
zwornik naszej małej społeczności
uderzeniem zderzaka
rozszczepiony w kropelki tęczy
zda się zniknął bezpowrotnie

nigdy już się nie zrośnie
wasze ciało z moim
i ręce chłodne nawet w uścisku
będą się rozmijać
o świadomość braku oparcia w nim
wyłaniającym się dotychczas zza rogu ulicy
i spoglądającym cicho
za odchodzącymi w swoje własne życie

V.

(relacja Adama)


niosłem
na swych ramionach
jego ciało

ważyło tyle co
całe moje i jego dotychczasowe życie

z nas dwojga tylko ja
mam prawo powrotu
po iluś tam następnych krokach
dniach przeżyciach zwątpieniach
do ciemnego pokoju z zapachem chryzantem
sztywnego garnituru na wieczny odpoczynek

będzie wracać do mnie to życie
rozpacz ojca
którego każdy następna myśl
już teraz przecięta na pół
ostrą brzytwą wspomnień

niosłem to ciało tak lekkie
jakby go wcale nie było
w dębowej łodzi ze sterem krzyża w rękach
unoszonej litościwym tchnieniem Boga

każde odejścia nas przerasta
ale to zapadło we mnie
na ranek, południe i zmierzch
gdy nadejdzie moja noc
upodobnię się do niego
by razem stopnieć
jak figurki woskowe
w ciepłym oddechu Nienazwanego


VI.
kapota lekko już podniszczona
wąsy i broda pokreślające
zwykłość ludzkich zmagań z losem
moc wywyższona cierpieniem
tworzą wokół tej drobnej postaci
nimb utajonej obecności

w nim
odwiedził nas Ktoś inny
by dać nam swój uśmiech
podać rękę tak przeraźliwie słabą
i taką potrzebną
by nam przypomnieć o samotnych staruszkach
niepotrzebnych nikomu dzieciach
o prostej logice uczciwego życia

VII.
to co mi z Ciebie zostało
już teraz rozsypuje się dłoniach

jak skleić obraz tylu dni
zamienionych w płomyki świec
jak w kalejdoskopie wykwintnej obłudy
utrwalić tyle prostoty


pomóż mi Przyjacielu wychować syna
spoza rzeki w którą wszyscy kiedyś wejdziemy
zobaczysz lepiej każdy mój fałszywy gest

kieruj jego łodzią po swojemu
choćbyś musiał nocą przeprawiać się
na ten nasz pierwszy brzeg
z którego odpłynąłeś nagle

nie zostawiając nic oprócz
okruchów
z których już nie sposób odtworzyć Ciebie
dla niego


VIII.
cień człowieka
napada mnie na ulicy
staje w progu
patrzy i

rozpływa się
w nieśmiertelności swojej
zanurzony w Miłosierdzie Boże

* * *

 
Od autora - posłowie
Tekst pochodzi  chyba z 1981 roku, albo z początku 1982 roku. Jest to chyba coś w rodzaju poematu żałobnego. Tych osiem części układałem w różne konfiguracje i... na dobrą sprawę można to czytać w dowolnej kolejnosci. Za każdym razem uzyskuje się odrobinę inny efekt.

W listopadzie 1981r potrącony został przez samochód Wojtek Urbański, mój serdeczny przyjaciel i człowiek, którego podziwiałem. Za jego serce, dobroć, poświęcanie się dla najbiedniejszych i samotnych, aż do przesady (?). 
Nie rozumiałem go, nie akceptowałem jego totalnego poświęcania się dla innych, czasami nawet próbowałem go hamować, odradzać: "
przecież się zajeździsz!" "ty się sam wykończysz..." - I takie tam... Potem zrozumiałem, że to ja jemu nie dorastałem do pięt, bo Wojtka nie interesowało jutro, pojutrze, za rok. Jeśli już, to wieczność.
Żył tu i teraz, i spalał się. Świadomie i pięknie.
 
Jego śmierć nieźle mną potrząsnęła, choć nie była to pierwsza śmierć, z którą się zetknąłem. Wszystkie inne były naturalne, albo rozpaczliwe.
A ta?  -
Była aktem łaski Boga Miłosiernego? Dowodem Jego Miłości? No bo to było tak, jakby Wojtek wykonał już powierzone mu zadanie i został wezwany do lepszego świata, na zasłużony odpoczynek. Czy na tym polega życie?